Tomasz Dominiak

avatarTomasz Dominiak

Zielona Góra

Moje ostatnie 20 lat - część 1

2011-12-09 10:07:45

Biorąc udział w konkursie "Być rodzicem dla niepełnosprawnego dziecka" nie zdawałem sobie sprawy, jak trudne będzie napisanie tej historii. Nigdy dotąd nie próbowałem tego opisać. Gdy się już podjąłem, okazało się, że zajęło mi to kilka dni. Moja praca, nie została doceniona, natomiast myślę, że nie powinna zostać zamknięta w szufladzie. Postanowiłem ją zamieścić i podzielić się, swoimi przeżyciami i doświadczeniami. Opisałem to w kilku częściach.
Wcale nie jest tak żle 


Moje ostatnie 20 lat. cześć 1  


Wszystko zaczęło się w 1991 roku. Wojtuś miał wtedy półtora roku, była zima. Zwykły dzień, jak co dzień. Opiekowałem się nim podczas nieobecności mojej żony, była w tym czasie w pracy. Zalałem sobie herbatę, postawiłem na szafce, uszykowałem sobie, coś do zjedzenia i poszedłem do łazienki, nagle usłyszałem potworny krzyk, nie wiedziałem, co się stało, pobiegłem do kuchni, mój syn stał i krzyczał, zobaczyłem fusy od herbaty na jego głowie. Byłem przerażony. Natychmiast wiozłem go do łazienki, wsadziłem do wanny i lałem po nim zimną wodą z prysznica, trwało to z piętnaście minut. Ściągając jego rzeczy, zaczęła schodzić mu odparzona skóra, płakałem razem z nim, nie wiedziałem, co zrobić. On cały czas krzyczał. Pobiegłem szybko do sąsiadki z dołu, jest pielęgniarką, opowiedziałem w skrócie, co się stało. Powiedziała mi, żebym zabrał syna do szpitala na opatrunek i żebym się nie martwił, że wszystko będzie dobrze. Zawinąłem Wojtusia w koc i pobiegłem do szpitala, mieszkam niedaleko, tam mi go zabrali i położyli na chirurgii dziecięcej, gdzie rodzice w tamtych czasach nie mieli wstępu. To było straszne nie wiedziałem, co mam powiedzieć żonie. Jeszcze wtedy myślałem, że jakoś to będzie, że na następny dzień wypuszczą syna do domu. Prawda była o wiele gorsza, Wojtusia zatrzymali na dużej, na trzeci dzień zrobili przeszczep. Z całego tyłka ściągnęli skórę i przeszczepili na najgorzej poparzone miejsce, czyli na bark. Chodziłem codziennie pod drzwi oddziału i pytałem jak się czuje, przynosiłem mu świeżą herbatkę i cos tam do zjedzenia, mówili mi, że on to je, prawda była całkiem inna. Ja słyszałem zza drzwi tylko jego krzyk. Miałem złe przeczucia. Cały czas przychodziłem i nigdy nie chcieli mnie tam wpuścić. W końcu, po dziewięciu dniach wraz z żoną wypisaliśmy go na własną prośbę do domu. Nie mogliśmy już słuchać pod drzwiami i oknami oddziału, jego ciągłego krzyku. Przy wypisie wyglądał strasznie, prawie zwłoki dziecka, nie chciał dać się dotknąć, przytulić, tylko krzyczał. Nic nie jadł wszystkie posiłki podawaliśmy na siłę. Wtedy dopiero zaczęły się prawdziwe kłopoty. Wojtuś przestał mówić, nie reagował na żadne polecenia, na żaden dźwięk, straciliśmy kontakt wzrokowy. Płakaliśmy razem z nim i tak jak on byliśmy bezradni. Diagnozy jeszcze wtedy nie było, lekarze twierdzili, że to uraz po oparzeniu, że to minie, ale nie mijało, nadal krzyczał nie chciał jeść, nie dawał się przytulić, było tak źle, że sąsiadka zgłaszała nas na Policję, że znęcamy się nad synem i że on ciągle krzyczy i w dzień i w nocy. Szukaliśmy wszędzie pomocy. W tym czasie nikt nam jej nie udzielił, ciągle była diagnoza, że uraz po poparzeniu, że trzeba czekać. Ile można czekać?, Gdy widać jak dziecko cierpi. Dodatkowo Wojtuś miał bardzo długo przykurcza nóg od ciągłego napinania podczas krzyku. Po pewnym czasie od wypadku stwierdzono, że syn ma wadę słuchu, przez to dobrze nie słyszy i dlatego nie mówi. Powiedziano, że powinniśmy zrobić badania i powinien nosić aparaty słuchowe. Zrobienie badania słuchu to bardzo długa droga, w końcu się udało w klinice w Poznaniu. Badania zrobiono dopiero, za którymś razem i robiono je podczas snu, więc nie były całkiem wiarygodne. Zapisaliśmy się do Stowarzyszenia Głuchoniemych. Dorobiliśmy Wojtusiowi aparaty słuchowe i próbowaliśmy mu je zakładać. Z tym były problemy, nie chciał ich nosić, nawet kilka minut, to był poważny problem. Robiłem to najczęściej w lesie, gdzie była cisza i spokój. Mijały dni, miesiące, nie było żadnej poprawy, nadal nie mówił, nie dał się dotykać, aparatów słuchowych, też nie chciał nosić. W tym stowarzyszeniu miał pierwszy kontakt z logopedą, Brał również udział w zajęciach muzycznych. Jeździłem z nim do energoterapeuty, do Nowaka „Ręce, które leczą" byłem tam kilka razy. Taki wyjazd to cały rytuał, miałem wtedy malucha, później skodę 105 S, przy tylnym siedzeniu zrobiłem ławeczkę, żeby mógł spać w czasie jazdy. Wyjeżdżałem o dwunastej w nocy, żeby być na ósmą rano w Podkowie Leśnej. Wierzyłem, że to pomoże. Co w tamtym czasie miałem do stracenia, nic, wierzyłem, że zacznie mówić i że ta choroba się cofnie. Te lata to oczekiwanie i wiara, że wszystko się odmieni. Gdy Wojtuś skończył cztery- pięć lat, jakoś tak, stwierdzono, że to jest Autyzm, wtedy jeszcze nie wiedziano prawie nic o tej chorobie. Zaczęliśmy szukać pomocy w tym kierunku. Na naszej drodze spotkaliśmy podobne rodziny z podobnymi dziećmi. W tym czasie rozpoczęła się prawdziwa praca. Zaczęliśmy poznawanie tej choroby, byliśmy załamani. Wspólnie założyliśmy koło dla dzieci Autystycznych przy Towarzystwie Przyjaciół Dzieci, zaczęliśmy chodzić na zajęcia terapii metodą Weroniki Sherborne, polegało to na zbliżeniu się do dziecka, nie było to proste, ale przynosiło pierwsze pozytywne rezultaty, wtedy pierwszy raz uwierzyłem, że można cos zmienić, że mogę mu pomóc, a przy okazji sobie. Na tamte czasy jedyna możliwość dotarcia do wnętrza Wojtusia, prowadziła przez miłość, całkowite oddanie się. Wtedy również zaczęliśmy jeździć do Przylepu, gdzie przy lotnisku prowadzona była hipoterapia. Jazdy odbywały się trzy razy w tygodniu. Wyciszył się przestał się bać zwierząt. Nastąpił bardzo duży postęp, chociaż, na samym początku niechętnie siadał na konia. Gdy mnie nie widział od razu zeskakiwał. Musiałem się nauczyć prowadzenia konia i jak mam się zachować w razie gdyby koń się wystraszył. Wtedy już sam prowadziłem konia, a pani od hipoterapii szła obok niego i zadawała mu różne polecenia, które wykonywał bez oporu. Była to okazja bym mógł przebywać z synem więcej czasu. Na co dzień pracowałem, jako konserwator, brałem sobie dodatkowe zajęcia, najczęściej skręcałem meble. Była to ucieczka z domu, było to również łatwiejsze od pilnowania syna, a przy okazji zarabiałem więcej pieniędzy. Nie radziłem sobie w tym czasie z tak wielką odpowiedzialnością. Po pracy nie można było nawet na chwilę się położyć, cały czas trzeba było go mieć na oku. Mogłem zapomnieć o kolegach, wyjazdach na ryby czy innych przyjemnościach. W życiu rodzinnym wszystko lęgło w gruzach, nasz związek prawie całkowicie się rozpad, żona cały czas obarczała mnie odpowiedzialnością za okaleczenie dziecka, robiłem, co mogłem, jeździłem na konie, rehabilitacje, terapie i do energoterapeutów, nic to nie dawało. Wraz z urazem syna, żona tak samo stała się niedostępna. Ta choroba spowodowała, że coraz mniej czasu poświęcałem drugiemu synowi, który podczas mojej nieobecności zajmował się nim a był przecież jeszcze bardzo młody, bo dzieliły ich zaledwie trzy lata. Ja coraz częściej wracałem później do domu i coraz częściej próbowałem zatopić swoje smutki w alkoholu, było ciężko, sam nie potrafiłem się odnaleźć w tej rzeczywistości. Zastanawiam się, czy przypadkiem nie było mi tak wygodniej. Trwało to kilka lat, aż się opamiętałem. Pewnego dnia postanowiłem coś zrobić, ze swoim problemem, bo jak mam pomóc komuś, skoro sam jestem chory. Udało się, rozpocząłem nowe życie, ale to, co popsułem, zapewne nigdy nie naprawię, w każdym razie próbuje. I tak postanowiłem zacząć pomagać żonie w jej obowiązkach i obu synom w codziennym życiu. Wtedy nadal szliśmy razem a zarazem oddzielnie. Było już inaczej, lepiej, zawsze zgadzaliśmy się, co do pracy nad rehabilitowaniem synem. 

Jesteś na profilu Tomasz Dominiak - stronie mieszkańca miasta Zielona Góra. Materiały tutaj publikowane nie są poddawane procesowi moderacji. Naszemiasto.pl nie jest autorem wpisów i nie ponosi odpowiedzialności za treść publikowanej informacji. W przypadku nadużyć prosimy o zgłoszenie strony mieszkańca do weryfikacji tutaj