Tomasz Dominiak

avatarTomasz Dominiak

Zielona Góra

Moje ostatnie 20 lat - część 2

2011-12-12 14:42:15

Kolejny kawałek opowiadania - lata 90
Rozpoczęły się pierwsze wyjazdy na obozy rehabilitacyjne. Pamiętam Międzyzdroje wtedy nosiłem syna na barana, przemierzaliśmy dziesiątki kilometrów, musiałem być cały czas przy nim, nie miał on żadnych oporów, co do wody. Przy każdej nadarzającej się okazji wskakiwał w rzeczach do wody. Wtedy było zimno, obozy były organizowane przed, albo już po sezonie. Tym razem był wrzesień. Wieczorek zapoznawczy wyglądał troszeczkę dziwnie, były na nim małe dzieci z rodzicami, emeryci i renciści. Wtedy zauważyłem, że syn uwielbia muzykę i taniec. Potrafił podskakiwać bardzo wysoko machając przy tym rączkami. Na takie wyjazdy można było wyjechać, raz na dwa lata, dofinansowywał je Pefron. Korzyści z takich obozów były bardzo duże, dzieliliśmy się doświadczeniami z innymi rodzicami i często się wspieraliśmy. Pomagali nam również terapeuci, którzy dawali wskazówki jak pracować z dzieckiem. Podczas pierwszego wyjazdu byliśmy z głuchoniemymi dziećmi i ich opiekunami. Dzień nie był równy, dniowi. Jednego dnia Wojtuś był spokojny, a w drugiego nie szło z nim wytrzymać. Wtedy nie brał żadnych tabletek. Był malutki, drobny, można było nad nim zapanować, ale potrafił też porządnie ugryźć i to zdarzało się dosyć często, najbardziej gryzł swojego brata, tak pokazywał swoje niezadowolenie. Miło wspominam ten pobyt, pierwszy raz byliśmy całą rodziną. Tak wyglądał jego pierwszy obóz rehabilitacyjny. W tym czasie nie mieliśmy zbyt dużo pieniędzy, Gdy moi znajomi dowiedzieli się, że chciałbym jechać z synem na obóz, a nie mam zbyt wiele w portfelu, pomogli mi znaleźć sponsora na drugą część opłaty i pomogli w odpracowaniu, jakby zarobieniu tych pieniędzy. Malowaliśmy przez trzy dni płot, w cztery osoby. Byłem bardzo wdzięczny za życzliwość przyjaciół i sponsora. Pamiętam, że osoba, która wpłacała drugą część opłaty na konto organizatora, za pobyt na obozie, powiedziała, że jestem pierwszą osobą, która chciała odpracować te pieniądze i to zrobiła.


Na co dzień syn chodził do żłobka na ulicy Wiśniowej, przebywał tam prawie do czwartego roku życia. Aniołem nie był, potrafił też ugryźć, ale największe problemy były z tym, że nie chciał spać ani jeść. Były tam bardzo wyrozumiałe opiekunki i pomagały nam jak mogły. Kolejnym etapem jego rozwoju, był Ośrodek Rehabilitacyjny „ Promyk" Tutaj Wojtek znalazł swoje miejsce na kolejne kilka lat i także tu rozpoczęła się jego kolejna praca z logopedą. Cały czas jeździł na koniku i uczęszczał na terapię. Ja natomiast wolny czas często spędzałem u mojej mamy na działce. Musiałem poogradzać płotkiem całą działkę, ponieważ Wojtuś potrafił z niej uciec i do tego przemieszczał się bardzo szybko. Było to niebezpieczne, bo w pobliżu działki są tory kolejowe i często przejeżdżają tam pociągi. Ulubionym zajęciem syna w tym czasie było obrywanie liści, płatków, pąków z kwiatków oraz drzewek i krzewów. Pamiętam, kiedy przyszła koleżanka mojej mamy po obiecane jej kwiaty, obszukaliśmy całą działkę i ich nie znaleźliśmy. Gdy kobieta poszła, zauważyłem w wannie pod deską pływające płatki tych kwiatów. Takich numerów to syn potrafił zrobić sporo. Nikt nie był w stanie jego upilnować. Jednym z kłopotów było to, że nosił pieluchy i to dosyć długo, bo prawie sześciu lat.


Jesienią 1996 roku, pojechałem z dwoma synami na tydzień nad jezioro do Rudna. Pogoda była beznadziejna. Rano chodziliśmy na grzyby, czyściliśmy je do suszenia, później gotowaliśmy obiad i wspólnie oglądaliśmy telewizję. Wtedy postanowiłem nauczyć syna, korzystania z nocnika. Sadzałem go co godzinę. Siedział tak długo, aż coś zrobił, no i od tamtej pory, mogę powiedzieć, że nastąpił kolejny mały krok w jego rozwoju. Problem nadal był z jego jedzeniem, nadal trzeba było go karmić łyżeczką na siłę. Nadal gotowaliśmy mu jego ulubione potrawy. Dzisiaj już dokładnie nie pamiętam, co lubił wtedy najbardziej. Na pewno pochłaniał potężne ilości płynów, tego jestem pewny. Jego życie zaczęło się odmieniać, również i nasze, natomiast kłopotów dnia codziennego wcale nie ubywało. Przy chorym dziecku cała rodzina jest chora, powoli się do tego przyzwyczajam. Nadal chodziłem z nim na konie i terapie w ośrodku, miał też dodatkowo logopedę. Wchodząc do sklepu niejednokrotnie zwracano mi uwagę, że nie potrafię wychować syna, bo po wyglądzie wcale nie widać jakiegokolwiek upośledzenia, dopiero, kiedy zaczynał machać rączkami i krzyczeć, wtedy widziałem jak niektórym robiło się głupio. Tak samo w kościele na mszy dla dzieci, starsza pani kazała mi uspokoić dziecko mówiąc, że jest msza i ma być cisza, bo nie może się skupić. Odpowiedziałem jej grzecznie, że to jest msza dla dzieci. Nie była zadowolona z mojej odpowiedzi. Przyszła zima, lubiłem robić dzieciakom kuligi, jeździliśmy wtedy niedaleko Przylepu, jest tam piękna droga, po której bardzo, ale to naprawdę bardzo rzadko jeżdżą samochody. Zaczepiałem linkę za hak, otwierałem tylnią klapę, żeby widzieć dzieci i powolutku jechałem do oczyszczali i z powrotem. Dzieciaki to uwielbiały. Było widać radość w ich oczach i do tego głośno się śmiały, miło to powspominać.


Nadeszły Święta i znowu problem, co jemu kupić, niczym nie chciał się bawić, żadne maskotki jego nie interesowały. Jedyną przyjemnością dla niego było układanie puzzli, wiec przez kilka lat kupowaliśmy puzzle, potrafił układać je po kilka godzin dziennie. Miał taką pamięć wzrokową, że potrafił układać nawet na lewej stronie. Ułożenie takich stu elementów, zajmowało mu Kika minut. Mijały kolejne miesiące i przyszła wiosna, dalej syn nie mówił. Kolejny wyjazd na obóz rehabilitacyjny, tym razem do Gościmia. Wspaniały ośrodek, można było spacerować dookoła jeziora. Syn korzystał również z kąpieli bąbelkowych. Prawie codziennie były wieczorki przy muzyce, syn bardzo lubił tańczyć, najlepiej jednak się czuł kołysany w rytm muzyki będąc w moich ramionach. Tutaj dowiedziałem się od osób z Lubinia i Głogowa, jakie prawa przysługują osobie niepełnosprawnej, co można odpisać od podatku i kilka innych wskazówek, które były bardzo pomocne w codziennym życiu. Te wyjazdy stawały się coraz bardziej ciekawe. Poznawałem nowych ludzi, uzyskiwałem informacje o nowinkach i sukcesach w leczeniu Autyzmu. Stawałem się bardziej odporny, lecz oczekiwanych postępów nadal nie było. Dzięki życzliwym ludziom nawiązaliśmy kontakt z Ośrodkiem specjalistycznym w Gdańsku. Tam pierwszy raz konkretnie zdiagnozowano syna i napisano dla niego program. Po trzech miesiącach pojechaliśmy tam ponownie i tak wiele razy. Podróż była bardzo męcząca, za każdym razem braliśmy z żoną urlopy. Wyjeżdżaliśmy około dziesiątej wieczorem, żeby na rano być w Gdańsku, wtedy jeździłem skodą 105 S, byłem szczęśliwy, gdy udało mi się tam zajechać, a jeszcze bardziej, kiedy udało się powrócić do domu. Uczono nas tam jak pracować z synem i jak reagować na jego agresję, co wtedy mamy robić. Przyniosło to jakieś skutki, było nam lżej. No, ale wszystko, co dobre kiedyś się kończy. Wprowadzono w Polsce rejonizacje służby zdrowia i skończyły się wyjazdy, już nie mogli nas przyjmować.


Wtedy z rodzicami innych dzieci autystycznych założyliśmy Stowarzyszenie dla Dzieci Autystycznych, dzisiejsze „Dalej Razem" i tu mogę powiedzieć, że już nie byliśmy sami, że było wsparcie. Nasze Stowarzyszenie na samym początku wzorowało się troszeczkę na metodach stosowanych w Gdańsku. Następnie postanowiliśmy wyszkolić terapeutki. Stowarzyszenie pomogło im w uzyskaniu specjalizacji do pracy z naszymi dziećmi. Każde nasze dziecko miało swojego terapeutę i powolutku krok po kroku szliśmy do przodu. Syn powoli dorastał i poszedł do szkoły specjalnej na ul Zachodniej, wszystko za namową koleżanki, która tam pracowała i mówiła, że to idealne miejsce dla niego, że tutaj będzie się szybciej rozwijał. Bałem się o niego, taki drobniutki, a tam faceci po dwadzieścia lat, myślałem, że stanie mu się jakaś krzywda. Kazali nam go zostawiać i zabierać po lekcjach. W jego klasie było chyba pięcioro dzieci, moje obawy już nie były aktualne. Nie było tak źle. Codziennie zawoziłem go do szkoły, gdzie miał kilka lekcji dziennie. Nauczycielki profesjonalnie prowadziły zajęcia, ale najbardziej poświęcały się opiekunki, które były nie do zastąpienia, a tak mało były doceniane. Syn dalej nie mówił. Po tylu latach przyzwyczaiłem się, ale jednak cały czas maże, żebym usłyszał jego mowę. Raz miałem taką sytuacje, gdzie pani logopeda powiedziała mi, żebym się nie łudził, on może nigdy nie mówić, bardzo mnie tymi słowami zraniła, nie powinna zabijać, we mnie nadziei, w którą cały czas wieżę. Co do szkoły byłem z jej efektów zadowolony, dzięki niej Wojtek integrował się z rówieśnikami i uczył się radzenia w grupie. 

Jesteś na profilu Tomasz Dominiak - stronie mieszkańca miasta Zielona Góra. Materiały tutaj publikowane nie są poddawane procesowi moderacji. Naszemiasto.pl nie jest autorem wpisów i nie ponosi odpowiedzialności za treść publikowanej informacji. W przypadku nadużyć prosimy o zgłoszenie strony mieszkańca do weryfikacji tutaj