Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Zielona Góra. Kilkanaście lat żyli w strachu. Historia mieszkańców wieżowca przy ul. Wyszyńskiego 25

Redakcja
Wybuch w wieżowcu był na tyle silny, że powyrywało drzwi i powybijało okna. Na szczęście nikt nie zginął
Wybuch w wieżowcu był na tyle silny, że powyrywało drzwi i powybijało okna. Na szczęście nikt nie zginął Jacek Katarzyński
Tego, co się tam działo nie można już nazwać sąsiedzkim konfliktem. Mieszkańcy mówią, że kobiety przez kilkanaście lat ich dręczyły i zastraszały. Poznajcie historię ludzi, którzy bali się wracać do własnych domów.

Ten dzień zapamiętają już do końca życia. 3 lipca, godzina 21, większość mieszkańców szykowała się już do spania. Po kąpieli, w piżamach oglądali telewizje lub szykowali jedzenie do pracy. Nagle usłyszeli wybuch, tak głośny, że nie są w stanie porównać tego dźwięku do niczego innego.

Zrobiło się ciemno, ziemia się zatrzęsła, a wokół pojawiło się pełno dymu. Niektórym powyrywało drzwi i powybijało okna. Jedna z mieszkanek opowiada nam, że jej mąż ledwo uniknął śmierci.

- Mąż już spał na kanapie, a syn oglądał bajki. Nagle usłyszałam ogromny huk i płacz mojego dziecka. Wypadły nam okna, szkło i gruz dosłownie przeleciały przez mojego męża. Gdyby to spadło na niego, to najprawdopodobniej by już nie żył. Obróciłam się i zobaczyłam, że nie mamy drzwi do mieszkania, po prostu je wyrwało. Wtedy usłyszałam sąsiadkę, która krzyczała, że musimy uciekać, bo chcą nas wysadzić – opowiada nam kobieta. Wspomnienia są na tyle silne, że do oczu od razu napływają jej łzy.

Rozpoczęła się ucieczka. Na klatce schodowej było mnóstwo osób, każdy chciał jak najszybciej wydostać się z bloku. Przez to większość rodzin się porozdzielała. Wszystko działo się w zawrotnym tempie. Mieszkańcy pamiętają tylko pojedyncze obrazy: tłum, pełno dymu, gruz i krzyki, przeraźliwe wołania o pomoc.

Nie chcemy tam wracać - mówią zielonogórzanie

Dzieci po całym zajściu nie chcą wracać do swoich mieszkań. Nie mogą spać, nie chcą być same, cały czas potrzebują mieć kogoś przy sobie. Stan ich rodziców wcale nie jest lepszy. Kobieta, z którą rozmawialiśmy, po tygodniu od tragedii pierwszy raz spędziła noc w swoim mieszkaniu. Niestety, nie zmrużyła oka nawet na chwilę, cały czas czuje strach.

Czego się boi? Nie kolejnego wybuchu, ale że one wrócą. Że kobiety, które są podejrzane o spowodowanie tej tragedii zostaną wypuszczone na wolność i wrócą do wieżowca, by dokończyć to, co zaczęły. A cała historia rozpoczęła się kilkanaście lat temu. Właśnie tyle czasu mieszkańcy wieżowca przy ul. Wyszyńskiego 25 byli zastraszani i gnębieni przez 77-latkę i jej 53-letnią córkę.

Niekończąca się wojna pomiędzy mieszkańcami

Nasza rozmówczyni wprowadziła się do wieżowca w 2005 roku i już wtedy inni mieszkańcy zaczęli ją przestrzegać przed tymi dwoma kobietami. Jednak jak sama mówi, ona osobiście nie miała z nimi problemów. Odpowiadały na jej ,,dzień dobry”, nie zaczepiały. Kilka razy słyszała kłótnie na klatce, ale myślała, że to po prostu sąsiedzkie sprzeczki.

Już parę miesięcy później zaczęły się wyzwiska i groźby. Nazywały jej dziecko bękartem, zagradzały drzwi do klatki. Później było już tylko gorzej. Każde wyjście na plac zabaw kończyło się przyjazdem policji. Monika P. dzwoniła na służby: że za głośno, że matki z bloku robią jej krzywdę, że w wieżowcu wciąż są imprezy.

Dzieci bały się same wychodzić z mieszkań, nie wchodziły same do bloku, a nawet nie wyrzucały śmieci do zsypu. Wszystko w obawie, że spotkają którąś z kobiet.

Co się działo przez kilkanaście ostatnich lat?

- One wciąż nas nagrywały, pluły na nas. Któregoś dnia jedna z nich przyszła do mnie do mieszkania i krzyczała, że mam zbyt intensywny płyn do prania, że ten zapach ją dusi. Ale przecież ona ma balkon po drugiej stronie bloku… - mówi jedna z mieszkanek.

Przez kilka lat kobiety zimą otwierały okno na klatce, kiedy na dworze było 20 stopni Celsjusza na minusie. Przez to cały chłód przechodził do mieszkań. Rachunki za ogrzewanie wynosiły wtedy nawet koło 1 tyś. zł.

Ten dramat nie dotyczył tylko ludzi z wieżowca. Cierpieli na tym również członkowie rodziny i goście, którzy odwiedzali mieszkańców. W ich stronę również kierowane były wyzwiska, a czasami nawet Monika P. zagradzała drzwi do bloku i uniemożliwiała wejście. Do kobiet, które pod jej balkonem przechodziły na obcasach często krzyczała, że mają chodzić na palcach, bo są za głośno.

Kobiety często poruszały się po klatce schodowej w skarpetach, by nie było ich słychać i podsłuchiwały swoich sąsiadów pod ich drzwiami. Ludzie mówią, że czasami pojawiały się jak duchy. Wychodziły gdzieś znienacka, z ciemności i od razu przystawiały do twarzy telefon z kamerą.

Strach i współczucie

Są też tacy, którzy z Moniką i Danutą P. żyli w normalnych relacjach. Jedna z mieszkanek opowiadała nam, że nie miała z nimi problemów, ale często słyszała kłótnie i była świadkiem wyżej wymienionych sytuacji. Postanowiła więc porozmawiać z sąsiadką Danutą.

- Usiadłam z nią na schodach i zapytałam dlaczego tak się zachowuje. Opowiadała mi wtedy, że ma astmę, że jest ciężko chora. To bardzo inteligentna kobieta, a tą historią złapała mnie za serce. Ale później wszystko sobie przemyślałam. Czy chory na astmę człowiek jest w stanie codziennie robić kilkanaście rund na 10 piętro? – opowiada nam mieszkanka.

Rozmawialiśmy z wieloma mieszkańcami. Niektórzy mówią, że sąsiadki zniszczyły im życie i psychikę, drudzy stwierdzają, że jest im po prostu ich żal. Jednak wszyscy zgadzają się co do jednego: kobiety były postrachem całego bloku. Bali się ich starsi i młodsi, kobiety i mężczyźni, dzieci i starsi ludzie.

Przewidywali, że w końcu stanie się coś złego. Myśleli, że w końcu dojdzie do jakichś rękoczynów, ale nikt nie spodziewał się, że w mieszkaniu kobiet wybuchnie gaz.

Od lat pozostawieni sami sobie

Policjanci dobrze znali problemy lokatorów tego wieżowca. Często byli wzywani zarówno przez mieszkańców, jak i przez Danutę i Monikę P. Zgłoszenia wpływały falami, przez jakiś czas długo był spokój i nagle znowu musieli interweniować niemalże codziennie.

- Zgłoszenia wpływały z jednej i drugiej strony. Dotyczyły one np. otwartych okien na korytarzach, co powodowało wychłodzenie klatki schodowej. Były też groźby. Dalsze czynności prowadzone były w prokuraturze – mówi podinsp. Małgorzata Stanisławska, rzeczniczka Komendy Miejskiej Policji w Zielonej Górze.

Podinspektor Stanisławska podkreśla jednak, że nigdy nie dostali informacji, że kobiety groziły, że wysadzą budynek:

- Przeanalizowaliśmy interwencje, skontaktowaliśmy się z Miejskim Ośrodkiem Pomocy Społecznej, nigdzie nie było takiego zgłoszenia – dodaje.

Sprawy umarzano. Powód? Niepoczytalność

Sędzia Tomasz Holeniewski, Wiceprezes Sądu Rejonowego w Zielonej Górze poinformował nas, że w ciągu ostatnich 5 lat Monika P. występowała w charakterze obwinionej w Sądzie Rejonowym w 3 sprawach. Zarzuty dotyczyły bezpodstawnego wezwania policji oraz złośliwego niepokojenia sąsiadów. W jednej z nich nadal toczy się postępowanie.

Dwie z tych spraw zostały połączone do wspólnego prowadzenia. Postępowanie zostało jednak umorzone, ponieważ ustalono, że Monika P. była niepoczytalna. Biegła sądowa psychiatra stwierdziła, że obwiniona cierpi na zaburzenia urojeniowe. Dlaczego nie skierowano jej na leczenie? Ponieważ w sprawach, które dotyczą jedynie wykroczeń, sąd nie ma możliwości umieszczenia sprawcy w szpitalu psychiatrycznym, czy nakazać mu podjęcia leczenia.

Kobieta również kierowała sprawy do sądu, jednak bezskutecznie. Dwukrotnie występowała jako skarżąca, jednak prokurator odmówił wszczęcia i umorzył postępowania. Zawiadomienia dotyczyły pary sąsiadów, którym zarzucała stalking i grożenie jej.
Przez ostatnie 10 lat Monika P. tylko raz wystąpiła w sprawie jako oskarżona. Zarzuty dotyczyły gróźb pozbawienia życia, które miała kierować do swojej sąsiadki. Wtedy po przeprowadzeniu badań sądowo-psychiatrycznych również stwierdzono u niej zaburzenia urojeniowe i prokuratura skierowała do sądu wniosek o umorzenie. Przesłuchanie biegłych w tej sprawie zaplanowano na 20 sierpnia 2019.

Sąd dostrzegł problem

Pierwszy przełom nastąpił w 2017 roku. Sprawa dotyczyła uporczywego otwierania okien na klatce schodowej. Wtedy prokurator odmówił wszczęcia postępowania, jednak Sąd Rejonowy uchylił jego postanowienie, ale sprawa i tak została umorzona. Tym razem przez organy ścigania.

Kolejna taka sytuacja miała miejsce 31 maja 2019 roku, ponad miesiąc przed tragedią. Wtedy również Sąd Rejonowy uchylił postanowienie prokuratora o umorzeniu postępowania o stalking i zniszczenie mienia, o co podejrzewane były kobiety. Prokurator uznawał, że czyny te nie są przestępstwem, a co najwyżej wykroczeniem. Sąd polecił jednak kontynuowanie postępowania, argumentując to tym, że konflikt pomiędzy Danutą i Moniką P., a ich sąsiadami jest wieloletni i wciąż narasta.

- Osoby, wobec których Monika P. kieruje swoją agresję […] jednoznacznie wskazały, że zachowania kobiety są uciążliwe, agresywne, przybierają na sile i wzbudzają niepokój świadków. Zachowania Moniki P., na które wskazywali świadkowie to obrażanie, ubliżanie sąsiadom, plucie na drzwi, wyrzucanie śmieci przez okno, blokowanie windy, nieustanne otwieranie okien na korytarzach skutkujące wychładzaniem mieszkań, obserwowanie sąsiadów, nagrywanie ich. Ich obawy, zważywszy na zachowania Moniki P., są w ocenie Sądu obiektywnie uzasadnione – czytamy w argumentacji Sądu Rejonowego.

Prokuratura nie może komentować tej sytuacji, ponieważ jest to element śledztwa.

- W dalszej kolejności prowadzonego postępowania ustalane będę kwestie dotyczące ewentualnie wcześniej prowadzonych przez prokuraturę postępowań z zawiadomienia podejrzanych lub dotyczących tych kobiet - tłumaczy nam Zbigniew Fąfera, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Zielonej Górze.

Tragedia zjednoczyła ludzi

Jednak nigdy nie ma tego złego, co na dobre (choć w najmniejszym stopniu) by nie wyszło. Mieszkańcy tłumaczą, że nigdy nie byli wobec siebie obojętni, ale to wydarzenie jeszcze bardziej poprawiło ich relacje.

Windy zostały wyłączone z użytku i pewnie jeszcze minie trochę czasu, zanim lokatorzy znów będą mogli z nich korzystać. W wieżowcu mieszka dużo starszych ludzi po zawałach serca, poruszających się o lasce. Muszą wchodzić na ostatnie piętra, często jeszcze niosąc torby z zakupami. Jednak z pomocą przychodzą im młodsi sąsiedzi.

- Przynoszą wodę, biorą pod pachę i pomagają wejść do góry, chodzą po zakupy. Wciąż pytają, czy mogą coś jeszcze dla nas zrobić. Kobiety gotują obiady dla tych, którzy nie mają jeszcze prądu lub gazu. Wszyscy sobie wzajemnie pomagają. To naprawdę piękne – mówi nam mieszkanka bloku.

od 7 lat
Wideo

Jak głosujemy w II turze wyborów samorządowych

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na zielonagora.naszemiasto.pl Nasze Miasto